Przejdź do menu Przejdź do menu Przejdź do treści głównej

DK Dorożkarnia, ul. Siekierkowska 28, 00-709 Warszawa

Kontakt Przejdź do facebook Przejdź do youtube

Historia

Kobiałkowie

HELENA i ROMAN KOBIAŁKOWIE

Na podstawie wspomnień Haliny Rockiej, z domu Kobiałka

Gipiurowy fartuszek

Halina urodziła się w 1930 roku. Pamięta jeszcze początki szkoły podstawowej przy Gościńcu, gdzie uczęszczała do wybuchu wojny. Budynek oddano do użytku w 1937 roku. Szkoła wyglądała nieco inaczej niż obecnie, część gdzie obecnie znajduje się sala gimnastyczna, była krótsza i zakończona półkolem. Potem, gdy zajęli ją niemieccy żołnierze, tajne nauczanie odbywało się w prywatnych siekierkowskich domach.
– Komm zu mir – powiedział żołnierz niemiecki, siedzący na schodach szkoły podstawowej przy ulicy Gościniec. Była wiosna i Halina wracała właśnie do domu z lekcji, które były prowadzone w domu państwa Raszplewiczów. – Pamiętam, że miałam taki gipiurowy fartuszek – wspomina. Żołnierz podał jej garść cukru. – Herr danke – odpowiedziała. Do dziś z niemieckiego pamięta te dwa zdania. Z zawiniętym rąbkiem fartuszka pobiegła szybko do domu, na Nadrzeczną. – Jak przyszłam, tata stał przy wejściu i od razu zapytał się mnie, co niosę. Powiedziałam, że Niemiec dał mi cukier. Wzięłam, bo się bałam – opowiada pani Halina.

W tłumie

Miała 12 i pół roku, gdy przez głośniki na placu szkolnym żołnierze niemieccy ogłosili zbiórkę mężczyzn przed budynkiem. – To było przed południem, 23 sierpnia. Mówili, że zabierają na okopy. Że mają się zgłosić wszyscy mężczyźni, a jak się nie zgłoszą, to żołnierze będą chodzić po posesjach i rozstrzeliwać – wspomina pani Halina. Potem poprowadzili mężczyzn do wodociągów. Teraz jest tam ulica Rodzynkowa i tablica pamiątkowa, bo we wrześniu 1944 roku żołnierze desantu 1 Armii WP stoczyli tam walkę, spiesząc z pomocą powstańcom warszawskim. Razem z mamą Heleną szły za mężczyznami aż do samego wału. Nie chciały wracać do domu. Helena rzuciła się jednemu z żołnierzy do stóp, błagała, aby uwolnił jej męża. Wróciły do pustego mieszkania. – Nikt nie wiedział co się z nimi stanie, pamiętam jak tata się trząsł, kiedy go prowadzili. „Nikt z nas nie wie, gdzie tak naprawdę idziemy” – powiedział wtedy – wspomina pani Halina.
Następnego dnia Niemcy chodzili po domach. Kazali wszystko zostawić i wychodzić, tylko w tym, co się miało na sobie. Poszły razem z tłumem. – Na placu Unii Lubelskiej pozwolili nam odpocząć, potem pognali Polną i do kolejki. Jak wchodziliśmy do obozu przejściowego w Pruszkowie, mama w głos płakała. Przy bramie stał Niemiec, odwrócił się, dał jej bochenek chleba i sam zaczął płakać – opowiada pani Halina. Stamtąd przetransportowano ich pociągiem do Częstochowy. W wagonach po węglu. Było ich 70. Następne dziewięć miesięcy spędziły pod Częstochową, u Michała Musiała, gospodarza. – Chodziliśmy codziennie 7 kilometrów do kopania ziemniaków. Siwy mróz był, jak szłam z mamą boso. Ani mama nie miała butów, ani ja. Te, które miałyśmy wcześniej na nogach, rozpadły się – wspomina. Potem wróciły do Warszawy. Na początku po kryjomu wynajęły mieszkanie na Wolicy. Spotkały tam kobietę z Siekierek. Powiedziała, że na Siekierkach wszystko zrównane z ziemią. – Bałam się, że jak mama to zobaczy, to umrze – mówi pani Halina.

Po powrocie

Dom był spalony. Zostały tylko kominy i rozkopana wkoło ziemia. Helena znalazła pistolet ukryty przez męża, tzw. piąteczkę, czyli FN Browning model 1905. Zamieszkały w wypalonej szkole podstawowej przy Gościńcu. Halina i jej dwie starsze siostry: 18- i 22-letnia. Szkoła była wypełniona ludźmi, mieszkańcami Siekierek oraz rosyjskimi żołnierzami. To im Helena sprzedała pistolet męża. – Pewnego razu mama znalazła w piwnicy patefon. Jeden z rosyjskich żołnierzy widział coś takiego po raz pierwszy w życiu. Gdy mama mu wytłumaczyła, gdzie jest korbka, że trzeba nią pokręcić, to się usłyszy melodię, dotąd kręcił, aż sprężyna się urwała, a on tak się zląkł, że upadł na podłogę. Ci Rosjanie to była dzicz kompletna, świata wcześniej nie wiedzieli – opowiada pani Halina. Kapustę i fasolę zbierały jeszcze spod śniegu. Belki i deski na odbudowę domu brały z wału. Szkoła także była zniszczona, nie było okien, części dachu. Woda zostawiona na noc w wiaderku zamarzała.

Tata

Roman Kobiałka (zdj. 3 i 4) był jednym z niewielu mężczyzn, którym udało się wrócić na Siekierki. Dziewięć miesięcy spędził w obozie Flossenbürg. W ostatnim tygodniu pobytu żołnierz niemiecki wygnał go na plac apelowy kolbą karabinu, bo nie miał już siły chodzić. – Tata to był człowiek dusza, elegancki, zadbany. Wrócił zupełnie niepodobny do siebie, spuchnięty, szary. Mówił do mamy: „Przesuń tą panią, która stoi obok mnie, tam dalej, w nogi”. Ale żadna kobieta przy nim nie stała. Chyba widział śmierć – wspomina pani Halina. Trzy tygodnie po powrocie ojciec umarł w szpitalu na Chocimskiej, miał tyfus brzuszny i plamisty. Po wywiezieniu go trzeba było dezynfekować całą szkołę. Helena Kobiałka z córkami mieszkała w niej ponad 1,5 roku. Potem przeprowadziły się do domu na Nadrzeczną, gdzie Halina Rocka, z domu Kobiałka (zdj. 1 i 2), mieszka do dziś.

Skip to content